Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/231

Ta strona została skorygowana.

my dziś owemi Kaimami na małą skałę zabijającemi obojętnością, sarkazmem... potwarzą?...
Wśród takiego społeczeństwa krocząc Tatko z sokratyczném sercem i twarzą napróżno wolał o zgodę. Śmiano się zeń i uciekano....
Aż w końcu zamilkł, spuścił głowę... i nie mówił już prawie nic, powieki mu same płakać zaczęły.
Nie jestli to pełném znaczenia, że człowiek w starości płacze niechcąc, nawet gdy się śmieje?
Z modlitwą i książkami stary na jakiś czas się zamknął w domu. Było mu choro na duszy.
Żyć się odechciało, a choć nie porzucił wiary ani nadziei — o sobie zwątpił. Czuł się niepotrzebném, zapomnianém śmieciem.
— I mnie czas na Immondezaio.
Poszedł raz sam jeden i na tém smutném pustkowiu, koło Witwickiego naznaczył sobie ziemi kawałek.
Wolałby był swoją własną... ale tak daleko jechać umierać? A każdy z nas nosi przecie garść polskiej ziemi na piersi, aby z nią umarł, czując ją nad sobą.
Z początku dowiadywał się do trojga swych pacijentów, jak ich nazywał, Beppa, Stasia i Cesi... ale potém jakoś zaczytał się, zadumał, zleniwiał i odkładajac od dnia do dnia... zastrzęgł w cichym swym klasztorze. Godzien przychodził doń ksiądz, przyjaciel szkolny, mówili z sobą godzinę po cichu, ściskali dłonie i jeden szedł pacierze odmawiać na górę, drugi czytał i modlił się na dole. Każdej godziny, gdy serce zapragnęło widzieć wizerunek ukrzyżowa-