Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/234

Ta strona została skorygowana.

panna Celina goniła Stasia, który miał jakby rodzaj melancholij łagodnej — i codzień nowy poemat zaczynał, niemogąc żadnego dokonać. — Mówił on z nią chętnie ale nigdy oczów nie podniósł, w źrenice jej nie spojrzał — zdawał się wiekuiście roztargniony. Czasami źli ludzie nieumiejący dogonić myśli jego, posądzali ją o poplątanie jakieś dziwaczne....
W kilka dni po odwiedzinach Beppa zjawił się pan Stanisław. I w nim znalazł stary wielką zmianę.
Była to taż sama śliczna twarz, modelu greckiego, ale jakby uśpiona i martwa... igrała na niej przymuszona wesołość, lub zaciągał ją smutek niezrozumiały... Bez przyczyny żadnej wybuchał śmiechem i zamyślał się kamiennie, przybierając dziwne pozy posągowe.
— Jak to? jesteś tu panie Stanisławie! — spytał podając mu obie ręce stary — i nie wyjechałeś jeszcze?
— Ale po co? po co? pytam się, — zaczął Staś z uśmiechem. — Wyjechałem z tego zaczarowanego koła, w którém długo kręciłem się obałamucony, to dosyć. — Pracuję, piszę, dumam... dobrze mi tu — przyrosłem.... Jeździłem tylko do Neapolu, aby przeczytać list Plinjusza, patrząc na Wezuwa starego.
Wiesz ojcze, ta podminowana ogniami podziemnemi okolica, przez której szczeliny piekielne czuć swędy, te ruiny trzęsące się na bagnach siarczystych, te podtopione świątynie, te powyrastałe góry, te śliczności zielone na popiołach, ta Pompeja wydobyta z trumny, te sto chlebów skamieniałych w piecu przed dwoma lat tysiącami....
Urwał nagle poeta.