Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

W pół drogi jednak przeprosiwszy pobiegł do Kolizeum.


Jednego dnia stary chciał zrana wstać z łóżka i poczuł że nogami nie władnął — usiłował je dźwignąć, poruszały się z ciężkością — z uśmiechem położył się nazad. Wiedział co to znaczy gdy Polak na nogi cierpi, bo stare mówi przysłowie że śmierć inaczej jak za nie pochwycić go nie może.
Z kraju jeszcze przywiózł z sobą sługę, do którego był zarówno jak on do pana przywykły; zwano go skróconym sposobem Fafciem, chociaż to był wcale już niemłody pan Rafał — człek na wzór swojego mistrza a dobrodzieja poważny i moralista wielki. Towarzyszył on wszędzie i zawsze Tatkowi, znał sposób jego życia, nawyknienia, humor, gusta, a choć po włosku nie umiał, z pomocą wyrazistej mimiki i kilku wyrazów dawał sobie radę w Rzymie. Fafico powolny, łagodny, zamyślony, pobożny, był najlepszą w świecie istotą, a za pana swego życie by dał. — Rozumieli się oba skinieniem... oczyma.
Stary niemogąc wstać zadzwonił, i wkrótce po danym znaku Fafcio z karafką wody i szklanką na tacy wtoczył się do pokoju i do łóżka przybliżył. Zdziwił się wszakże, bo zwykle dzwonek mu oznajmywał, że Tatko był na nogach i po modlitwie, a ujrzał go leżącym w łóżku.
— A cóż to pan nie wstaje? — zapytał zbliżając się.