Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/242

Ta strona została skorygowana.

— Jak widzisz, mój Fafciu — nie mogę. — Pójdź ino poproś O. Pawła, bo mam z nim do pomówienia... jeśli jeszcze na mszą świętą nie poszedł.
— Ale proszę jegomości, cóż to jest?
— No nic, nogi słabe a ja stary, poproś O. Pawła.
— Może by spirytusem wysmarować?
Tatko się uśmiechnął — Poproś, rzekł, starego, a otém potém.
Fafcio strwożony wyszedł pospiesznie, a w chwilę potém O. Paweł stał u łoża przyjaciela, który z twarzą uśmiechniętą rękę ku niemu wyciągał.
— A toż co, że do tej pory w łóżku? zapytał.
— Cicho! wiesz asindziej że mi nogi pobrzękły, stężały i nie mogę wstać. — Nóg jak nie mam — źle jest — znak niedobry, ale prędzej później trzeba pójść ad patres!
— No, no! już ad patres! imaginacja... nogi wypoczną i wstaniesz... rzekł O. Paweł.
— Wstanę ale nie na długo — westchnął Tatko — czas mi! czas! tęskno już od dawna, aby się strudzone oczy zamknęły. Lękam się bym, dłużej patrząc na świat, nie zaczął wątpić i nie osłabł na duchu. — Smutno tylko mój ojcze, pomyśleć kto mnie tu zastąpi i apostołować będzie miłość a zgodę, przywiązanie braterskie — jednoczenie się w imie ojczyzny! i kto zechce narażać się na urągowisko dla poczciwej myśli.
— Ale ba! ozwał się O. Paweł — już jegomości w głowie nie wiedzieć co! Wyzdrowiejesz i będziesz sam po staremu gawędził, a ludzie po staremu cię słuchać nie zechcą.