Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/243

Ta strona została skorygowana.

Cóż tam te nogi? wczoraj były jeszcze zdrowe.
— No tak — to prawda, rzekł stary, a dziś leżą jak drewniane kłody, ani ruszyć. — Bolu w nich nie czuję ale nie czuję i siły.
— Poślemy po doktora....
— Daj ty mi pokój! krew puści i po wszystkiém.... Ja co innego myślę.
— Cóż? chcesz się z Bogiem przejednać?
— O duszę jestem spokojny, spowiedź odbędę i oczyszczę się skruchą, o to się nie lękaj... ale mi chodzi po głowie testament.
— Sameś mi mówił przecież, że go spisałeś?
— Tak, mój testament osobisty leży dawno opieczętowany... żywém jednak słowem chciałbym ducha mojego testament wypowiedzieć....
— Co? cóż to takiego? — zapytał O. Paweł siadając i zażywając tabaki — nie rozumiem....
Fafcio słuchający we drzwiach, bo go niewypędzano, ruszył ramionami, Tatko się podniósł na łokciu.
— Mój ojcze... toć przecież wiesz do syta, żem się nosił z myślami, które chciałbym ludziom przekazać w spuściźnie.... Nie bez tego, żebyś też jegomość nie czytał o śmierci Sokratesowej.... Śliczny to był zaprawdę zgon, Seneka mu go pozazdrościł i nie doszedł do tego... W gronie przyjaciół, uczniów, spokojnie, z umysłu swobodą i przytomnością — umierać tak, to godne pięknego życia i wielkiego człowieka. Na nieszczęście nie jestem ani Sokratesem, ani wielkim człowiekiem.... więc — przyznać ci się, księżuniu? zdawna sobie obmyślałem, gdy się poczuję