Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/247

Ta strona została skorygowana.

pominało czoło to jasne nasze północne niebo, gdy na mróz zimowy się wyiskrzy.... Duch przez jakiś czas zamarły w nim pozornie, budzić się zdawał i rozniecać — energja wracała... słowa płynęły z ust z łatwością, z wdziękiem właściwym ludziom epoki, w której uprzejmość należała do zalet towarzyskich.
— Patrzajcież no — rzekł hr. Roman do Ukraińca po cichu — nastraszyli nas mówiąc, że stary słaby, że umiéra, że gaśnic, a on — sto lat żyć będzie i nas wszystkich pochowa. — Posłuchaj głosu, spójrz w oczy... my jeśli jego dożyjemy wieku, wyglądać tak nie będziemy.
— To pewna, odpowiedział Micio — młodszy jest od wielu z nas, choć wszystkich z nas ile nas tu jest mógłby być ojcem, wielu dziadem a niektórych pradziadkiem.... Ale ci starzy wszyscy to — wrześniaki! dodał śmiejąc się.
— A tobie zawsze twoje stado w głowie! — rozśmiał się Lutyński.
Najbliżej sofy, na której mieścił się gospodarz, usiadł pułkownik, który tego dnia w męzkiem towarzystwie się znalazłszy bardziej był szlachcicem starego kraju niż nowym hrabią.
Oba towarzysze patrzali na się ze spokojem ludzi stojących u mety.
Tatko powiódł oczy po młodzieży i westchnął.
— Co mówisz przyjacielu? ozwał się kładnąc rękę na kolanach gospodarza pułkownik — hę? czy oni nas zastąpią? będzie co z tych młokosów? kocham