Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/249

Ta strona została skorygowana.

— O! nie zginie — nie zginie! zawołał Tatko, dopóki godło mojego kielicha w sercu nosić będzie.
Wtém drzwi otworzono do sali jadalnej, oświeconej rzęsisto.... Pułkownik podał rękę gospodarzowi, który się podnosił z trudnością — i ująwszy swój kielich ze stołu, posunął się zapraszając gości do sali. O. Paweł podpierał go z drugiej strony, bo stary ledwie się mógł na nogach obrzękłych utrzymać. — Hałaśliwie poczęli wszyscy miejsca zajmować — gospodarz zasiadł w jednym końcu, w drugim O. Paweł, który mu w przyjęciu pomagał i był gospodarzem.
Wśród tej uczty nieco dziwnej, złożonej z ludzi, którzy nie łatwo się gdzieindziej spotkać mogli, panowała jednak nie zamącona dotąd zgoda i harmonija, które towarzystwo zawdzięczało czujnemu oku i słuchowi Tatka, umiejącemu zbliżać i godzić najsprzeczniejsze żywioły.
Wrzawa wesoła wzmogła się po kilku wina kieliszkach — pułkownik opowiadał wojenne i więzienne przygody, inni też z najróżniejszych kraju kątów przybyli, mieli każdy coś ciekawego do udzielenia o swoich stronach i losach. — Każdy człowiek i ziemia innemu podlegały męczeństwu. Traf sprowadził na dzień uroczysty jakby umyślnie i świeżo wykutych z kopalni sybirskich, i powróconych z Ameryki i wypuszczonych z Ołomuńca, i ułaskawionych ze Spandau, i zbiegów z cytadelli Warszawskiej, i zestarzałych w Archangielsku, i przemrożonych nad Bajkałem, i porąbanych na Kaukazie, i ogorzałych w Egipcie i schorzałych w Meksyku.... Los chciał, by te agapy polskie zgro-