Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

zkąd rodem ale krzepkiego. Rozgrzało ono trochę głowy i porozwiązywało usta... Panie tylko milczały.
Rozmowa między sąsiadami, których los posadził przy sobie, rozpoczęła się od mniej więcej jednej przedmowy.
— Zdaje mi się, że już miałem przyjemność... i t. d.
Potem rzecz zagajono o Rzymie... a o wiekuistem mieście wiekuiście jest co mówić. Ma ono nawet ten osobliwszy przywilej, że o niem komunały powtarzane od lat półtorastu, wydają się jak świeżutenko odbite monety własne tych, co je w obieg puszczają.
Jedno krzesło zostało próżne...
Mało się troszczyli o nie gospodarze... bo je w szary koniec zepchnięto, i służący już miał je odsunąć, gdy w progu głos wesół a poważny ozwał się staropolskiem:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Wszyscy podnieśli głowy od zupy....
W progu oświecona blaskiem świec w kandelabrach umieszczonych, gorzała oryginalna postać. Był to mężczyzna nie młody, jakby pułkownikowi rówieśnik; z twarzą staruszkowatą, pomarszczoną, brodatą, w sukni niby pielgrzymiej, niby zakonnej, z kijem w ręku, kapelusz ze skrzydły wielkiemi trzymał w drugiej trzęsącej się już dłoni. — Sokratyczna ta główka starca, mimo na pozór nieforemnych rysów, coś w sobie greckiego filozofa twarzy, oblicza Kościuszki i trupiej czaszki mających, była niezmiernej sło-