Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

— Hamlet! miałżebym być Hamletem? a Ofelja ta biała postać smętna, co mówi oczyma jak gdyby miała duszę.... Nie! one duszy nie mają! Strassy zamiast dijamentów, ale to błyszczy zdaleka....
Bramę znalazł otwartą... wszedł nie widząc nic, i ocucił się dopiero w salonie, w którym paliła się lampa.... Na pół ubrana szła przeciw niemu z załamanemi rękami Hrabina a za nią Cesia.
— Więc ten nieszczęśliwy staruszek tak nagle... mój Boże! apopleksją tknięty!! zawołała matka żywo — i powiadasz pan że umarł....
— Wie pani — odparł nagle Staś — ja w tej chwili nie jestem pewien co śmierć a co życie? Może on żyje a myśmy umarli.... Przed chwilą było w nim tyle ognia i siły, teraz to zimny trup... uśmiechający się z nas...
— Ale z jakiegóż powodu?
— Sprzykrzyło mu się chyba żyć w tak niedobrém towarzystwie — rzekł dziko Staś.
— My się od pana nic nie dowiemy....
— Tak pani — zawołał poeta — jestem za nadto poruszonym a za mało doktorem, nie wiem nic, widziałem tylko jak zbladł, osłabł, pochylił się i skonał.
— Nie było ratunku!
— Doktorów trzech... lancetów kilka, ale gorącego uścisku ani jednego, przepraszam pułkownik był!
Ale ja oszaleję — rzekł rzucając się na krzesło i tuląc dłoń do czoła.
Panna Celina przyniosła mu flaszkę z wódką