Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/279

Ta strona została skorygowana.

— Cóż ja mam zrobić? co ja uczynić mogę? — spytała Celina.
— Pomyśl pani — serce ci powiedzieć powinno.
— Napiszę... niech przyjdzie — niech przychodzi....
— Ale on już chodzić nie może — po chwili odezwała Pola... krew mu się rzuca często, oddechu braknie, kaszel go dusi — sił mało... snu mało.... Czasem się ubierze i wysunie do Cafe Grecco... nieraz szłam za nim ukradkiem — to w drodze staje i opiéra się o ściany... a potém ktoś go odprowadzić musi, bo na wschody wejść już nie potrafi. Doktor Fredi powiada, że do lata nie dożyje... a Fredi nigdy nie kłamie.... Co on powie, to ziścić się musi....
Celina musiała usiąść — namyślała się co ma zrobić.
— Jutro — rzekła urywanym głosem nagle — jutro, przyjdź o ósmej rano, ja się sama wybiorę do kościoła... pójdę z tobą... zobaczę go... nie wiem... alem na wszystko gotowa.
Pola spojrzała na zapłakaną jej twarz, litość ją wzięła, pocałowała w rękę niedodając już słowa. Szepnęła tylko,
— Jutro — o ósmej, będę czekać w bramie....
Celina chciała jej wcisnąć w rękę woreczek dobyty z kieszeni. Włoszka odskoczyła zaczerwieniona i gniewna prawie, ruszyła tylko strzepując rękami i rzuciła się do drzwi.
W tej chwili właśnie drugiemi wchodziła hrabina