Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/44

Ta strona została skorygowana.

czas, bo dłużej tak żyć było nie podobna... musiemy się ocalić i wyratować z rozbicia.
— Wyratujemy — dodał hrabia...
Spojrzał na pannę Celinę... Ona ze spuszczonemi oczyma szarpała końce chustki... milcząca...
Szczęściem dla rozmowy, Fanny uczuła potrzebę otwarcia fortepianu i popisania się z muzyką... Wybrała jakieś szalone, hałaśliwe warjacje... które odwróciły wszystkich uwagę...


Tego samego wieczora, przy tym samym księżycu, patrząc na Rzym, przechadzali się Tatko ze Stasiem... Długo nie mogli przyjść do słowa... Tatko myślał uśmiechając się, na twarzy poety widać było głęboki smutek i zwątpienie.
— Na co ty się dajesz jeść rozpaczy? przerwał, zajrzawszy głęboko w duszę młodzieńca sokratyczny starzec... dźwignij się po nad tą sferę wyziewów ziemskich, wśród której duszno i ciemno... podnieś się ku światłu, w etery, a odetchniesz...
Wątpisz że o Bogu? o sprawiedliwości jego? o istnieniu prawdy i jej zwycięztwie?
— Nic nie widzę, jestem w ciemnościach, rzekł Staś.
— Ja nie widzę daleko, bo oczy człowieka nie sięgają za kresy im wyznaczone — rzekł Tatko — i ja nie widzę daleko, ale wierzę do końca... Gdzie nie sięgam oczyma, dochodzę wiarą i jestem spokojny.
Nie chwalę się wiarą moją, bo to dar niebieski,