Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

kom, po trzeciej lekcij poczynają wzdychać i kochać się. — To strasznie spospolitowane i zużyte... to się zawsze kończy jakoś fatalnie, utratą lekcij, lub gorzej... utratą spokoju... lub gorzej, zgryzotą sumienia... Ja ci miłości nie odradzam, a! broń Boże — ale życzę ją podnieść wysoko, do idealnych sfer... i nie dać jej się powalić... Sapienti sat.
— Kochany ojcze — zawołał śmiejąc się Beppo — wdzięczen wam jestem za przestrogę, ale ja się nie kocham, i nadto jestem dumny...
— A to źle! zawołał Tatko, duma to zgnilizna... tego się strzeż.
— No — to milczę — rzekł nadąsany artysta.
— Milcz, ale w innym przedmiocie zapytam cię — powiedz mi co robisz? Artysta prawdziwy ma w sztuce wiekuistą i zawsze młodą kochankę, ma cel życia... jakże wysoko stoisz na szczeblach prowadzących do świątyni!
— Śmiesznie by było, gdybym ja to sam miał ocenić — rzekł Czarny.
— Zapewne, odparł Tatko, ale ty mi tylko powiedz symptomata artystycznej swej natury, a ja reszty się domyślę. Jesteś spokojny czy niezadowolniony z siebie, tworzysz łatwo czy w boleściach!. Co ci się uśmiecha? kto ci ulubionym mistrzem?
Beppo zamyślił się chwilę.
— Ja — odezwał się z ciężkością jakby otwierając usta, ja nie lubię mówić o sztuce, jak nie lubiłbym spowiadać się z miłości, gdybym kochał. Są w duszy człowieka ciemne przybytki, z których osłon