Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

ja sam niewiem... czuję coś jakby grom przelatujący powietrze — lękam się. —
Nagle zamilkł Tatko — podniósł głowę, odetchnął całą piersią. —
— O! to włoskie powietrze, zawołał, to powietrze czyste a woni pełne, przesycone żywotem — gdyby z niem nawet człowiek malarją miał połknąć, jeszcze by chciał niem oddychać!. Jestli gdzie powietrze takie, światło... barwy i taka urocza tęsknica niezgłębiona.
— Tak! rzekliście! tęsknica — dodał poeta... niewysłowiona — niepojęta a miła i od wesela milsza nawet. Jest coś tajemniczego, mistycznego w tych Włoszech... coś do nich ciągnie i coś w nich trzyma. Na pozór obco i dziko i pustynno a oddal się jeno, poczujesz jakbyś od drugiej oderwał się ojczyzny...
Szli tak i urywanemi rozmawiali słowami... a słowa były coraz rzadsze i myśl zstąpiła z ust w serca. Pierwszy poeta pożegnał się i odszedł zadumany, artysta ze swym towarzyszem odprowadzili Tatka aż na plac del Popolo... Tu ścisnęli sobie dłonie... Zegary biły niezrozumiałe godziny umarłego świata — w mieście było cicho... zdala tylko stukanie młota we drzwi odzywało się ponuro, jakby zabijanie trumny — poszli do domow...


Pracownie malarzy cisną się po większej części na małe Rzymu uliczki, uprzywilejowane dla dawania gościnności dzieciom północy. Gdzieniegdzie domy całe