Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

Cesia odwróciła się do matki z twarzą zupełnie spokojną.
— Mnie się zdaje, odpowiedziała, że to do nas nie należy, co on tu robić będzie, ale grzeczność każe go nie pominąć.
Matka ruszyła ramionami. — Moja Cesiu, rzekła, to są ludzie, którym się płaci i którzy zapłaceni nie mają do niczego więcej prawa. Nie od dziś widzę, żeś sobie niepotrzebnie głowę nabiła tym artystą.
— Człowiekiem nie artystą, to bardzo miły i zacny człowiek, poprawiła Cesia.
— Zacności nie przeczę, miłym mi się nie zdaje — rzekła matka, boję się żebyś nie zanadto dla sztuki ulubiła artystę.
— A gdyby tak było? spytała Cesia zimno.
— Byłoby nie dobrze, moje dziecko — ludzie wiedzą wszystko — odezwała się matka, mówią chętnie, a dla panienki dosyć jakiejś pogadanki, aby od niej odstręczyć. — Pójść przecie za kogoś podobnego nie można... a romans mieć z artystą to sobie przyszłość zawiązać.
Cesia ruszyła ramionami niedbale.
— Proszę mamy, aby mój malarz dostał inwitację.... inaczej ja nie będę na wieczorze....
— Ale moja Cesiu... to dziwactwo....
— Zrobi mama jak się podoba.
Niemówiąc więcej wyszła panna Celina; Beppo Czarny dostał bilet i przyszedł.
Wieczór był świetny. Spotkały się na nim też same osoby, któreśmy widzieli na obiedzie dla pułko-