Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

Każda z tych dróg tak się zwała dla mnie — ale gdym bramą Del Popolo wszedł nareszcie w ogród i pospieszył uklęknąć u grobu apostołów, a potem z pielgrzymią pobożnością począł wędrować od świętości do świętości.
— Cóż? doznałeś pan rozczarowania?
— Ja nie wiem jak to nazwać — zawołał poeta, doznałem zdumienia — stało mi się zimno w Rzymie nie był on tém, czem go mieć chciałem.... I — nie dopowiem wam lepiej. Jedno uczucie zaczerpnąłem tu może, na całe życie — tęsknicę.
Cesia słuchała.
— Mów pan, odezwała się — ślicznie pan mówisz o tém, a ja pięknych rzeczy słuchać lubię i patrzeć na piękne.
— To idź pani do muzeów patrzeć na Apoliny i Przemienienie, idź pani słuchać śpiewów w Syxtynie i czytaj Dantego — ale nie słuchaj tej połamanej mowy, którą się tłumaczy dusza pokaleczona.
— A! panie! mówisz po Byronowsku! rozśmiała się Cesia — któż zranił tę duszę?
— Sam Bóg! westchnął Staś, i rana to święta — raną moją dola Polski niezasłużona, straszna, nieubłaganie okrutna a męczeńska.
— Na tę ranę bolejemy wszyscy, zawołała Cesia żywo, podając mu rękę... jam was niezrozumiała — przepraszam.
— Wszyscy? powiadasz pani — wszyscy? gdybyśmy boleli wszyscy — rana by się zagoiła; na nieszczęście my ją rozdzieramy, szarpiąc się między sobą.