Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

dziś pobudzić wesołość, gdy jej sama posiadasz tak niewyczerpane skarby.
— Doprawdy? pan tak myślisz?
— Tak jest.
— Ależ wesołość powierzchowna czy nie ukrywa czego czasem?
— Czasem kryje obojętność i chłód, i to podobno najpospoliciej.
— Nie myślę, żebyś pan miał prawo o tem sądzić i mógł o tem wyrokować.
— Przepraszam panią. Zapytany mówię, co myślę.
— Najgorszy zwyczaj, panie Wacławie: nigdy się nie powinno mówić, co się myśli; ale... przepraszam, zapomniałam, że pan nie jesteś kobietą.
— I dla mężczyzny przyda się ta rada. Co pani grać mi każe?
— Na miłość Boga, co wesołego.
— To tak trudno.
— Trudno! trudno! Wszakże to pierwsza z brzegu szejne-katarynka potrafi.
— Właśnie dlatego, że nie mam szczęścia być szejne-katarynką...
— Bądź pan nią na chwilę: zobaczym, ile masz mocy nad sobą?
— O to pani chodzi?
— Gdyby.
— A więc gram...
I znów odezwały się klawisze, a polka wyrwała się z pod palców Wacława tak świeża, tak strojna, tak namiętnie pusta, tak śpiewna i śpiewająca, że w oczach Cesi stanęły salony oświecone i tancerze w białych rękawiczkach, i szepty tłumu wielbicieli... i cały świat jej marzeń pustych, szalonych, piętnastoletnich. A grał Wacław z takim wyrazem, z taką trzpiotowatością, jakby sam tańcował na upragnionem długo weselu.
— Brawo! brawo!
— Cóż teraz pani powie o mojej mocy nad sobą?