Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

— Wielka, ale krótka jak polka. A teraz graj już pan, co chcesz.
— Dzięki Bogu!
I począł z sonaty Chopina ten znany dziś tak powszechnie marsz pogrzebowy, z którym chyba drugi marsz beethovenowski porównać się może. Wdzięk u obu melancholijny jeden. Beethoven tylko pisał swój, starym już podobno, obrobił go, wystudjował, wypracował umiejętnie, oszlifował diament. Chopin wylał z serca, co w niem miał: naiwnie, poprostu, bez kunsztu prawie, jak Homer śpiewał, sam nie wiedząc o tem, że tworzył razem arcydzieło pomysłu i formy.
Cesia patrzała na Wacława i zdało jej się, że widzi zapalone pochodnie, długi szereg księży w czarnych kapach, trumnę ubogą na marach prostych i plączących krewnych... Płacz ich powolny, tęskny raczej niż rozpaczliwy, chrześcijańską boleść, co ma pociechę w niebie, malujący i poddany woli Bożej.
— A, dosyć tej elegji! — zawołała, przerywając. — To ten nieznośny pański Chopin, którego cierpieć nie mogę nawet w jego mazurkach. Są to mazurki filozoficzne, transcendentalne, Bóg wie co; a wszędzie smutek, a wszędzie taki gorzki smutek, jakby pieśń wygnańca...
— Smutek dusz wyższych, co zawsze wśród szczęścia nawet tęsknią do niebios.
— Dziękuję za komplement: ja, co nie tęsknię, nie mam honoru należeć do dusz wyższych.
— Pani może tęsknoty swej tylko pokazać nie chcesz, boś nadto dumna, a wreszcie tak młoda. Któż tęskni tak młodo?
— Pan zawsze masz mnie za małe dziecko.
— Nie pani! o, nie!
— Graj pan wlazł-kotek za karę...
— Co pani każe... ale wlazł-kotka...
— Tak, to właśnie.
— Żarty czy...
— Doprawdy, chcę wlazł-kotka.
— Istotnie?