dokiem miejsc, które chciał zapamiętać na zawsze, bo myślał, że już do nich nie wróci, a były mu drogie. Trochę marzeń miłosnych, tych marzeń, co, jak drobne maku nasionka, umieją wysoko wyrastać i bujnie rozkwitnąć, zdobiły jeszcze i urokiem swym opromieniały każdy kątek. Były to, jak sny, jak w chwilach usypiania dzikie obrazy, nieurzeczywistnione nadzieje; ich olbrzymiość i zarysy mgliste stanowiły piękność.
Kochał Cesię, a z dwuletniej miłości zostawała mu przy rozstaniu gałązka rezedy, zdjęta z posadzki, której się zaprzeć musiał, kilka słów dwuznacznych i wiele gorzkich płochej dzieweczki pocisków, które utkwiły głęboko.
Ogrodem zbliżył się ku stawowi, błądził długo nad jego brzegiem i, smutniejszy niż kiedy, powrócił do swojej izdebki, która pełna była upakowanych już rzeczy, pusta, smętna i duszna. Wrócił zrozpaczony o przyszłości, idąc w świat rozczarowany bez tych zwykłych nadziei młodych, bez marzeń sławy, czując, że nań oczekują walki, niedostatek, upokorzenia. Wszystko to przewidział, wszystkiego był już spróbował. Obojętny, z nadzieją tylko jedną, że sztuka, którą kochał, będzie mu pociechą, szedł posłuszny losowi z zawiązanemi oczyma, mówiąc sobie:
— Na wszystkom gotów, co mi los zdarzy.
Cesia starała się zobaczyć z Wacławem na wyjezdnem, bo od tego wieczora zawitał do niej smutek, dotąd nieznany, i jakieś uczucie, które tłumaczyła sobie litością tylko. Nazajutrz spotkała go jeszcze u matki; wyszła do ogrodu potem, ale już Wacław, pożegnawszy wszystkich i nie chcąc przedłużać ciężkich dla siebie chwil rozstania, popędził w tumanie kurzu ku nieznanej, a strasznej jak przepaść przyszłości.
Cesia podumała chwilę, wsparta na ławce w ogrodzie, poszła od sali do fortepianu i grać nie mogła:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/109
Ta strona została skorygowana.