Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

— Co? kto? — zapytał Kurdesz.
— A hrabiątko!
To powiedziawszy, nie czekając dłużej, kopnęła, trzaskając drzwiami za sobą i wpadła do Frani zdyszana, ledwie słowo przemówić mogąc, przyciśniona wzruszeniem i tak zmieniona, że Frania, spojrzawszy na nią, w pierwszej chwili wielkiego jakiego nieszczęścia się dorozumiewała i zerwała się z krzesła równemi nogami.
— Co to się stało, panno Marjanno?
— Co? on! dalibóg on! dalibóg on! jak Boga kocham! słowo daję, on! on! — krzyczała Brzozosią w niepohamowanym zapale.
— Kto on? co? — spytała Frania.
— Ale on! Franiu, on! jak Boga kocham! Gniady, na szaraczkowym koniu, chcę mówić szaraczkowy surducik, koń gniady, na czole strzałka, w ręku biczyk śliczny. Poznałam go: bez ogona, w żółtych rękawiczkach.
— Koń w rękawiczkach! — parsknęła ze śmiechu dziewczyna, która się już domyślać poczęła, o co chodziło.
— Czegoż bo udajesz, że mnie nie rozumiesz? On! hrabiątko twoje, przyjechał, jest, ubierz się ślicznie. Przyjechał! A widzisz, na mojem! Widzicie! Nie mówiłam? I ty, i ojciec nic nie rozumiecie świata i ludzi! Ja się na tych rzeczach znam dobrze. Już kiedy co powiem, to niedarmo: ot taki przyjechał.
Wtem — Brzozosiu! Panno Marjanno! — rozległo się z ganku, i Brzozosia, choć w pretensjach trochę, z wielkiej niecierpliwości nie poprawiwszy nawet czepeczka i włosów nieco rozsypanych, rzuciła Franię, a pobiegła do Kurdesza.
Po chwilce wróciła, ale powolnym krokiem, zamyślona i widocznie gniewna; weszła do pokoju swej panienki i skrzywiona przemówiła, ruszając ramionami:
— Niechże sobie robi, co chce, ja się już nie mieszam do niczego.