Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

Sylwan, w bardzo fałszywem położeniu, kręcił się jak w ukropie: co chwila spoglądał zukosa, czy gdzie Frani nie zobaczy, a zapytać się o nią nie śmiał.
Siwka stała przed gankiem, a stary woźnica z ogromnemi po uszy wąsami, co niegdyś służył szeregowcem w konfederacji razem z panem swoim, umiejętnie ją pokazywał, przebiegał z nią, puszczał, wstrzymywał, głowę jej podnosił i niesłychanie zachwalał. Rotmistrz, począwszy naprzód od siwki, nie dał zejść rozmowie z koni i, coraz nowe o nich dykteryjki wyciągając jak z rękawa, coraz nowe czyniąc postrzeżenia, przywodząc przepisy, chwytał swojego gościa, by mu nie dać nic powiedzieć, coby w inny tor rozmowę sprowadzić mogło.
Brzozosia kilka razy przeszła przez sień, zukosa rzucając okiem na Sylwana, a widząc go posępnym i znudzonym, ruszała ramionami i szeptała do siebie:
— Ani chybi, że go zrażą. Ale jak sobie chcecie, ja ręce umywam! Do niczego się nie mieszam! Właśnie jemu konie w głowie! Biedne chłopczysko!
— A zatem — kończył rotmistrz — gdzie pan graf każesz klacz prowadzić: czy do Denderowa, czy do stajni?
— Jakto? Pięćdziesiąt, ani grosza mniej, to ostatnia cena? — spytał dość obojętnie Sylwan.
— Powiem panu grafowi, mosanie, — przerwał Kurdesz — że za jej babkę, kula w kulę taką, wziąłem od majora pruskiego, co jeździł za remontą, ośmdziesiąt dukatów i jeszcze w dodatku spodnie i kaftanik z jeleniej skóry, który mi się bardzo u niego spodobał. To prawda, że mi się ten figiel na nic nie zdał, bo Niemiec, choć się wydawał człowiek korpulant na oko, cienki był jak komar i ani w jego pluderki, ani w jego piszczałkowate rękawki wleźć nie potrafiłem. Matka siwki służyła mi lat ośmnaście, aż do tego przypadku...
— Tego, co mi pan opowiadał — przerwał Sylwan.
— Alboż opowiadałem?
— Tak jest. Napoili ją zgrzaną.