Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

Pęczkowski schwycił się za głowę, pochylił do ziemi i krzyknął. Rotmistrz, choć zbladł i zmieszał się niespodzianą nowiną, ale nie widać było, żeby na niej uczuł zbytecznie. Zdawał się spokojniejszy daleko od Pęczkowskiego, przeszedł się po izbie, zamyślił i dodał:
— A zresztą wola Boża! Jest jaki taki grosz, dla mnie i dla Franki wystarczy. Przynajmniej kto się o nią starać będzie, pomyślę, że ją szczerze kocha, nie na grosz poluje. Mam przecie oblig i ewikcję dobrą.
— Co pomoże z takim mataczem?
— Toć prawda! I dlatego to sobie mówię zgóry: wola Boża! wola Boża! choć za serce dobrze ścisnęło, widzieć tak całego życia pracę, z pozwoleniem, w błocie. Ale to przepaść całkowicie nie może, tylko się zmitręży. Waśćże masz, mosanie, oblig dobry?
— Ledwiem wykołatał nowy na prostym papierze! Ale to moja dola zawsze taka! Licho nadało, gdzieś zawieruszyłem dawniejszy skrypt: miałem kłopotu dość, wodzili mnie, durzyli i Smoliński, nim mi odnowił oblig, kazał się dobrze posmarować, a hrabiemu dopożyczyć 10.000. Widzicie, com wprzódy stał na liście z r. 1829 i datę długu miałem dobrą, to teraz będę ostatni, bo mój skrypt nowy, świeżuteńki.
— E! kochany sąsiedzie! — odpowiedział stary Kurdesz z rezygnacją szlachcica dawnych czasów, klepiąc go po ramieniu. — Oto widzisz, więcejbym od ciebie stracił, a zdaję się na wolę Bożą: nie potrzeba się strachać, bądźmy dobrej myśli. Dendery djabli nie wezmą, mosanie, wygrzebie się, popłaci, unikając wstydu; zresztą ma z czego odpowiedzieć, choćby sam poszedł z torbami. Tymczasem nie rozgadujmy licha, nie straszmy ludzi; mnie o to chodzi, żeby mi się moja Franka o biedzie nie dowiedziała, boby nieboraczka płakała, a tu niema czego. No! a gdybyśmy i stracili, chleba kawałek zostanie. Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, imię Jego błogosławione!
— Dobrze to wam mówić, — gorąco zawołał Pęczkowski — co macie jedno dziecko, wioskę i jeszcze