Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

kapitalik może; ale mnie! ale mnie! — dodał, podnosząc się i unosząc. — O, ci panowie! ci panowie! gdzie u nich serce! gdzie sumienie! A, niech ich piekło pochłonie! bodajbym był ich nigdy nie znał, z ich szóstym procentem! Bierze z nich każdy, nie pyta, jak odda, a potem wykręci się sianem; a że szlachcic bez chleba z torbami pójdzie, co jemu do tego, byle on jeździł karetą i miał się czem zasłonić: czy kondyktem, czy fartuszkiem jejmości, czy jakim tam djabłem. Ale ze mną nie pójdzie tak łatwo! Będę krzyczał, będę łajał, będę ich w kościele bodaj pozywał przed ludźmi o moją krwawicę; pójdę z prośbą na tych szelmów bodaj do samego imperatora i uzyskam sprawiedliwość!
Pęczkowski poddawał się prawdziwej rozpaczy: chodził jak szalony, rozbijając się o stoły, tłukąc o piec, o komin, wybladły, niepodobny do siebie, przestraszając swem obłąkaniem. Stary rotmistrz, ledwie cokolwiek poruszony, zdawał się spokojnym widzem tej sceny. Wziął nareszcie pana Pęczkowskiego za obie ręce i posadził gwałtem prawie na kanapie.
— Mój kochany sąsiedzie, — rzekł — nie frasuj się tak; ludzie mnie mają za wielkiego prostaka, za starego rębacza, ale ja trochę i prawo rozumiem. U nas bo, mosanie, nie było dawniej szlachcica, coby go nie polizał. Wszyscy mieli procesa, każdy cytował statut, nawet panie nasze, moja nieboszczka matka, świeć jej Panie, w potrzebie bywało i korekturą pruską w oczy sypnąć umiała. Otóż powiem panu, mosanie, między nami, że nasza sprawa nie jest tak bardzo zła. Denderowa, żeby jak, wystarczy; ja mam dwakroć i jestem najważniejszym wierzycielem: przy mnie trzymając się, waćpan nie stracisz ani jednego szeląga, a ja waści, mosanie, nie opuszczę...
Pęczkowski o mało nie rzucił się do nóg staremu, który go podchwycił.
— Dlaboga! co waćpan, mosanie, robisz? — zawołał. — Jestże za co dziękować? Ręka rękę myje, noga nogę wspiera; porzuć te ceregiele, a dla kon-