Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/136

Ta strona została skorygowana.

Hrabina była sama; sama jedna przechadzała się po ogrodzie, właśnie jakby na niego czekała. Pan Powała miał prawo wielce z tego być dumnym: bo któż na jego miejscu nie wziąłby to na rachunek rodzącego się przywiązania, zwłaszcza po pierwszych wyznaniach? A na tym właśnie stopniu był z hrabiną.
Ubrana czarno, wykwintnie, ale skromnie i bardzo do twarzy, miała minkę zafrasowaną, także i smętną, może dlatego, że wiedziała, jak jej było ze smutkiem ładnie, może, iż istotnie czuła w sobie niepokonany smutek. Uśmiechem porozumienia powitała rotmistrza i podała mu rękę po angielsku, długo jej nie cofając, w sposób niezmiernie znaczący. Dłonie ich splotły się uściskiem gorącym.
— Daruj mi pan to wezwanie, to prawdziwe szaleństwo, — rzekła cicho i jakby osłabłym głosem — ale tak potrzebowałam pociechy, tak byłam smutna i cierpiąca... Czuję teraz, żem zrobiła dzieciństwo...
— Także się to nazywa?
— A! jeśli nie gorzej jeszcze! Cóżby świat powiedział?
— Żem przyjechał na herbatę, żem panią spotkał w ogrodzie... nic naturalniejszego.
— Chodźmy, chodźmy!...
Ale choć iść mieli, nie śpieszyli wcale: rotmistrz był w rozczuleniu i wielkiej razem niepewności, jak sobie postąpić; hrabina zadumana; ruszyli krokiem, zastanowili się, milczeli.
— Wiesz pan o naszych kłopotach — dodała pocichu hrabina ze spojrzeniem łzawem.
— Nie wiem. Coś słyszałem, ale mi nikt nie mógł dokładniej objaśnić, a bajek jest tyle.
— Zdaje się, że mąż mój wiele stracił przez nieostrożność.
— Więc to prawda?
— Niestety, prawda! i strata, niezbyt znaczna, inne za sobą może pociągnąć.
Rotmistrz w tej chwili pomyślał o swoich trzydziestu tysiącach, zląkł się trochę, żeby i one pociągnione