ca, on chodził po pokoju zwycięski, pogodny i całkiem pan siebie.
— Nareszcie — rzekł po chwili namysłu — dwudziestokilkoletnia komedja nasza skończyła się.
Hrabina ust nie otworzyła: studjowała położenie swoje i chciała się przygotować do nowej roli.
— Czasby już dać pokój — kończył mąż — tym ryzykownym jesiennym miłostkom; dzieciom to szkodzić może na sławie i mnie nie pomaga. Dotąd, muszę pani przyznać, miałaś wielki takt we wszystkiem, dziwię się, że szerokie ramiona głupiego rotmistrza mogły panią tak dalece obałamucić, żeś zwykłą straciła rozwagę i ostrożność.
— Proszę nie szydzić przynajmniej, hrabio, jeśli nie litość, jeśli nie szacunek...
— Litość i szacunek! Szacuję tylko wysoki jej rozum, lituję się bardzo nad panią; lituję się nawet oddawna, widząc, że pani wiek, ani doświadczenie nie mogą jej powściągnąć od niepotrzebnych rozrywek. Cóż u licha! trzeba sobie przypomnieć metrykę!
— Jest to pierwszy mój błąd... jeśli to błędem nazwać się może...
— Pierwszy czy ostatni, o tem mnie wiedzieć, hrabino — rzekł mąż. — To pewna, że pierwszy odkryty najaw fatalnie; na inne, a wierz mi pani, że je mógłbym policzyć, przez szpary patrzałem...
— Śmiesz to powiedzieć?
— Chceszże pani, bym liczył i dowody składał?
— O! tak się pastwić! to niegodnie!
— Jakbyś się pani gorzej i niegodniej nie pastwiła nade mną. Myślałaśże, iż to choć obojętnego nie boli? Ale wracam do rzeczy. Zawsze sądziłem, że to się przecie kiedyś skończyć musi, ale widzę, że czterdzieści kilka lat nawet nie są rękojmią mojej spokojności.
— Cóżem winna! cóżem winna! upamiętaj się pan! — zawołała hrabina.
— Jakto, pani?
— Tak jest! Powiedz mi, jaka moja wina?
Hrabia osłupiał i na chwilę zamilkł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/142
Ta strona została skorygowana.