Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

krut, patrz, jak żyje!“ Niechże sprzedam choćby parę starych koni, gruchnie zaraz, że się fantujemy. A zatem odważnie, śmiało i dalej!
— Uwielbiam, hrabio, twoją niezachwianą przytomność umysłu; ale czy to się tak uda, jak osnuje?
— Udać się musi!
Hrabia pochodził chwilę i pomyślał.
— Najważniejszym — rzekł — z wierzycieli moich, bo najznaczniejszą ma u mnie sumę, jest stary Kurdesz; tegobym chciał jakoś ugłaskać, bo szlachcic, choć się nisko kłania, ale kuty na cztery nogi.
— Więc to prawda, że ma u nas dwakroć sto tysięcy?
— Tak jest! Potrzeba pomyśleć: i na niego są sposoby. Wszak byłeś w jego domku?
— Parę razy.
— Nawet parę? — spytał ojciec.
Sylwan trochę zmieszany zamilkł; ojciec się rozśmiał.
— Zdaje mi się, że ci tam dziewczyna w oko wpadła. Cha, cha! krew moja, niema nic złego, a nawet może się to na coś przydać. Potrzeba, żebyś tam był znowu, choćby najczęściej...
— Ja? Ale cóż to pomoże?
— Ba! trzeba szlachcica złowić nadzieją ożenienia, jeśli tak prosty, że się nią da złudzić; czasem i te grube środki, właśnie niezgrabnością swą, są najskuteczniejsze.
— Jakto, mój ojcze? Niedobrze rozumiem ciebie.
— Widzę, że mogę z tobą mówić otwarcie. Bywaj u Kurdesza i umizgaj się do jego córki, rozumiesz? Ja niby o tem nic nie wiem. Szlachcic, połaskotany naszem hrabstwem, nie będzie nas prześladował o dług; ja udam ci ślepego, a gdyby przyszło do rzeczy, masz zawsze mnie w odwodzie za sobą; nie pozwolę ci się żenić i kwita!
Sylwan, jakkolwiek zepsuty, uczuł niejaki wstyd z tego rozporządzenia, upokorzony był rolą majaka, którą mu grać kazano; zamilkł, ukośnem wejrzeniem