Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

uszy, wykręcał sobie palce, mrugał oczyma, tupał nogami; a zdobywszy się wreszcie na uśmiech, rzekł:
— Cóż, JW. grafie! choć nie spodziewaliśmy się, ale radzi jesteśmy. Cóż nam JW. pan przywozi?
— Naprzód, gadaj mi, czy uratowałeś z klucza Słomnickiego, co było można? Ja konfiskatę potrafiłem na trzy miesiące jeszcze odciągnąć.
— Ratujemy, ale to idzie ciężko.
— Nie rozumiem, co to jest ciężko; powinno iść i musi.
Smoliński spojrzał zpodełba. Hrabia stał, jak Jupiter, poważny i dumny.
— Czyż to nam, panie grafie, tak z sobą mówić? Czy to pan nie wie, co się święci?
— A cóż się święci?
— Jużciż nie wyleziem z tej kaszy, choćbyśmy co ze Słomnik i uratowali.
— Z czego nie wyleziem?
— A z biedy.
— Cóż to waćpan myślisz, że dla klucza Słomnickiego ja przepadnę?
Smoliński spojrzał wielkiemi oczyma. Hrabia się uśmiechał z taką pewnością, z takiem zaufaniem w siebie, że choć Smoliński znał go zdawna, uśmiech ten go uwiódł i zniepokoił. Zachwiał się.
— Cóż JW. hrabia myśli?
— Co myślę? Ratować, co można, i po dawnemu iść dalej.
— Którędy? — spytał znowu szydersko rządca.
— To do mnie należy. Wiele masz w gotówce w kasie?
— Po strąceniu mojej należności...
— A to waćpan już naprzód sobie potrącasz?
— Jestem bardzo potrzebny...
— O tem potem... Wiele jest pieniędzy w kasie?
— Prawdziwie, nie obliczałem się...
— To może ja waćpanu powiem, ile być powinno?
Smoliński rozgniewał się i ruszył ramionami.
— Co to, panie hrabio, daremnie wodę warzyć?