Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

interes; a w ostatnim razie mamy Wacława na podstawkę.
— A jeśli mi drzwi zamkną przed nosem? — spytał Sylwan, pamiętny ostatniej bytności.
— To być nie może.
— Toby być mogło.
— Nie! nie! Znam ludzi. Kurdesz ma pretensje do rodowitości, do koligacyj, nie osądzi się sam niższym od nas, mogąc dać córce około trzechkroć posagu: myśli pewnie, żeśmy prawie równi... Ładny to grosz trzykroć!
— Spodziewam się, że hrabia nie taksujesz mnie tak tanio.
— Z twojem imieniem, postawą, wychowaniem i główką, kochany Sylwku, — pieszcząco odpowiedział ojciec — powinienbyś wziąć najmniej dwa miljony; ale to później... Nim wyszukamy dla ciebie dziedziczki, któraby Denderów oczyścić mogła, uśpij tego Cerbera Kurdesza.
— Ha! spróbuję! — wybąknął, spuszczając oczy, Sylwek. — Ale za powodzenie nie ręczę.
— Ja ręczę ci za nie! — wesoło rzekł ojciec. — Tymczasem dla pomieszania szyków złym językom w sąsiedztwie i pokazania im, że jeszcze nie ginę, jakby radzi sądzić, za tydzień przypadające urodziny twojej matki obchodzić będę hucznie: spraszam sąsiadów i krewnych, bal daję, jakiego w Denderowie nie widziano, oświecam ogród, sprawiam fajerwerk; z cukrami przyjedzie Dobrzyjałowski. Niech się ze złości i zazdrości popękają!
— To dobrze pomyślano! — rzekł Sylwan. — Doskonale!
Dendera zajaśniał, uśmiechnął się, zatarł dłonie.
— Ho! ho! — rzekł — damy sobie rady.


W Wulce spokojnie płynęło życie: tu dzień dniowi, godzina godzinie były rodzonemi siostrami. Nieznacz-