Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

Panicz poskoczył do izby, obejrzał się szybko i, pokłoniwszy się powtóre, rzekł dosyć grzecznie, choć dosyć dumnie:
— Miło mi poznać sąsiada; jestem Sylwan Dendera. Ojciec mój przysyła mnie, abym mu ukłon od niego oświadczył, a razem prosił go na przyjacielski obiadek, na niedzielę.
Twarz starca widocznie zajaśniała radością: zniżył się ledwie nie do kolan młodemu paniczowi i, składając ręce, rzekł z przejęciem, tchnącem czasów dawnych szlachecką dla panów czołobitnością:
— Ileż wdzięczności, mosanie, winienem jaśnie wielmożnemu grafowi! Jakże potrafię przyjąć tak dostojnego w mojej chatynce gościa!
Młodzieniec się uśmiechnął, wziął wyciągnioną dłoń starego, wstrząsnął nią poufale i, szukając krzesła, zawołał ze śmiechem niedorzecznie dosyć:
— Jakże pan tu szczupło mieszka!
Starzec cokolwiek oprzytomniał, widząc, że młokos dość go lekko traktuje i, nie tracąc uniżoności dla krwi jaśnie wielmożnej, raźniej przecie i śmielej odpowiedział:
— A cóż, jaśnie wielmożny grafie, mosanie, nie dla nas to, szlachty ubogiej, pałace: człek sobie do słomianej strzechy przywykł.
Młodzieniec roztargniony, muszcząc młodego wąsa, nie wiedząc co mówić, poglądał po kątach.
— Pan tu dawno już mieszka?
— Tum się, mosanie, urodził i zdaje się, że tu i umrę, jeśli Bóg pozwoli.
— Tak sam jeden?
— Juścić niezupełnie sam — ośmielając się i rozgadując, mówił Kurdesz. — Straciłem, prawda, najlepszego towarzysza, świętej pamięci żonę moją, ale mi po niej została córka, pociecha i podpora starości. Miałbym to sobie za szczęście, mosanie, jaśnie wielmożny grafie, przedstawić ją jako gospodynię mojej chatynki, ale, nieszczęściem, wyszła...
Stary chciał już powiedzieć: na grzyby, ale mu się