Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

czej pojmuje, — przerwał znowu Kurdesz — a ja, nimbym zaszczytną dla mnie frekwentację chaty mej winien był łasce jego dla córki mojej, radbym wprzódy wiedział...
Sylwan, zniecierpliwiony doostatka, czerwienił się, darł rękawiczki, nie wiedział co odpowiedzieć, gniewał się, że znów został zwyciężony; nareszcie, postanowiwszy ile możności zbywać starego milczeniem, wymówił tylko słów kilka niezrozumiałych, zakręcił się i pożegnał go.
Wprawdzie tak to wszystko burzyło go i jątrzyło, że rad był szlachcica wyłajać potężnie i zerwać z nim na wieki wieków; ale interes ojca, piękne oczy Frani i nadzieja wybrnienia z tych zasadzek zbytniej ostrożności wstrzymywały go na brzegu.
— Ha! — rzekł, siadając do nejtyczanki — stary lis szczwany! niech go wszyscy djabli wezmą! kroku mi nie da zrobić, przecież go zjeść muszę. Odpowiedziałem mu naostatku ni to, ni owo, niby dając do zrozumienia, że mój ojciec wie o wszystkiem i na wszystko pozwolić może; powinien się uspokoić.
Istotnie w ganku już zebrał się Sylwan na tych kilka słów, które Kurdesz ważył potem i rozważał.
— Mój ojciec jest wyrozumiały, znam go; ludzie niesłusznie posądzają go o dumę. Gdybym miał myśl stanowczą uczynienia ważnego kroku w życiu, jestem pewny, że aniby chciał, aniby mógł mi być przeciwny.
Długo medytował pan Kurdesz nad temi kilku słowy i znalazł je, strutynowawszy, wiatrem podszyte i niezaspokajające.
— Stare wróble na plewę się nie łapią! — rzekł, siadając w ganku. — To są blichtry tylko. Panicz nie z tego gatunku, coby to bardzo mógł się pokochać, z oczu mu patrzy, że szaławiła być musi, a serca nie ma za grosz. Nie myślę Frani ryzykować dla imaginowanego hrabstwa. Dosyć wyraźnie mi się wyspowiadał; zobaczym, co dalej będzie.
Jakoż spokojnie w Wulce siedząc, ale pilnując domu nieodstępnie, by na wypadek przybycia gościa