Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

znajdował się zawsze, rotmistrz w zadumie i milczeniu spędził tydzionek. Wkońcu tygodnia Sylwan przybył znowu: przyjęty grzecznie, Frania do niego wyszła, i trochę swobodniej przebyli z sobą godzinę. Gdy we dwa dni Sylwan przyjechał jeszcze i intencje jego zbyt były wyraźne, by je sobie podwójnie tłumaczyć można, jednego poranku Kurdesz, ogoliwszy głowę i brodę, ubrawszy się w nowe suknie, przypasawszy szablę, wydobywszy z kufra aksamitną od wielkiego dzwonu konfederatkę i buty czerwone kurdybanowe, kazał zaprząc cztery konie gniade do zielonej bryki na resorach.
Że to był dzień powszedni, nigdzie imienin w sąsiedztwie, nigdzie zjazdu i odpustu (bo o tych nikt lepiej na palcach nad Brzozowską nie wiedział), wielkie było podziwienie, dziwne w domu domysły. Brzozosia nadewszystko się niepokoiła, chcąc dojść, dokąd rotmistrz wyjeżdża; ale nikt o tem nie wiedział. Kurdesz stał już ubrany w ganku, konie były zaprzężone, a żywa dusza nie domyślała się, poco i dokąd ma jechać.
Córka nie śmiała go pytać, widząc, że nierad jej o tem mówić; tem mniej ludzie. Brzozosia zachodziła go różnie, ale napróżno. Śmiał się tylko sucho, choć bez ochoty do śmiechu, odpowiadając:
— O! jaka ciekawa! ot! jadę do miasteczka do sądu.
— W czerwonych butach! przy szabli! i bez faseczki bigosu!
— Mam być u marszałka.
— U marszałka pan bywa i w siwej kapocie.
Zbijany z wykrętów rotmistrz uśmiechnął się tylko i, okrywszy się płóciennym kitlem od pyłu, wziąwszy na drogę kapelusz słomiany, ruszył od ganku, pocałowawszy Franię w głowę.
— Kiedyż powrócisz, ojcze? — spytała go.
— Zapewne dzisiaj, moje dziecko.
Zostawiwszy wszystkich, a nadewszystko Brzozosię, w paroksyzmie rozdrażnionej ciekawości, odje-