Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

Dendera próbował różnych sposobów, ale wreszcie znudzony i zmęczony, gdy rotmistrz brał za konfederatkę, nie poprosił go już nawet na obiad i pożegnał zamyślony.
— A zatem moja prośba zostanie w pamięci JW. pana? — rzekł na odjezdnem Kurdesz.
— Co się tyczy Sylwana?
— Tak jest, JW. panie! Lepiejby go dokąd wyprawić, bo ja dla spokoju mojej Frani musiałbym, choć z żalem, kontuzją, uchodzić bodaj z własnego domu. Darujesz mi JW. pan, ale każdemu spokój drogi.
— Naturalnie, naturalnie, panie rotmistrzu!
I tak się rozstali.


Wszystkie śliczne projekta spełzły na niczem. Sylwan, zawołany natychmiast, wszedł do ojca ze swemi chartami na smyczy, bo się wybierał na polowanie i z polowania zajechać miał do Wulki. Nic nie wiedział o przybyciu rotmistrza, ani się domyślał tych odwiedzin; ale po fizjognomji ojca postrzegł, że się dowie coś nieprzyjemnego.
Hrabia, nie widząc potrzeby udawania, jak z krzyża zdjęty, siedział z obwisłą głową i brwią namarszczoną, blady, ponury, gniewny.
— Ślicznie się nam udaje! — rzekł do syna.
— Cóż to, hrabio?
— Wiesz, kto był u mnie przed chwilą?
— Nie, nie wiem nawet, czy był kto.
— Zgadnij!
— O! to napróżno! Całkiem nie umiem zgadywać.
— Więc poprostu ci powiem: stary Kurdesz.
— Z czem? — spytał Sylwan ciekawie.
— Z bardzo naturalną zresztą kwestją: czy ci pozwolę z jego córką się ożenić.
— On! — pochwycił Sylwan. — Oszalał, czy co! On śmiał!