Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

stróżom cichą polecała modlitwą, nowe łzy wycisnęła mu z oczu. Poszedł ulicą, nie wiedząc dokąd, i nieprzytomny zbliżył się tak aż do brzegów pięknej rzeki, która pod Żytkowem płynie.
Tu usiadł znużony, gotując się do nowego życia, chcąc plan jego nakreślić, a nie umiejąc się zebrać jeszcze na krew zimną i dłuższy ciąg myśli. Siedział tak nieruchomie, patrząc na wodę płynącą, na otaczające ją urwiska skaliste, dumając urywanemi marzeniami, nie śmiejąc spojrzeć na jutro, nie wiedząc, co zrobić z sobą i późnym dopiero wieczorem powrócił do skromnego mieszkania, które sobie był najął na oddalonej i cichej uliczce. Trochę zapasu wystarczało mu ledwie na najęcie fortepianu, tuzinkowego klepadła, i wyżycie ubogie do czasu, w którym o swych siłach stanąć się spodziewał. Zdawało mu się, że skromne mając żądania, że niewiele rojąc, pragnąc tylko doskonalić się i skromnie utrzymać życie, łatwo zaspokojony zostanie.
Trzeba się jednak było dać poznać i w tem największą przewidywał trudność. W każdem mieście są jacy tacy dyletanci, do nich trafiając, zdawało mu się, że pójdzie dalej przez nich popchnięty; ale miejscy główni muzyki amatorowie tyle mają do czynienia! Iluż to przyjaciół i znajomych córki i synowie klapią im na fortepianie! Ilu wędrownych Żydków narzuca im po sto biletów koncertowych do rozdania! Ilu wielkich artystów raczy żyć kosztem ich kieszeni i czasu w przejeździe przez miasto! Dyletant, znany i uznany za dyletanta, w ustawicznem jest utrapieniu, nie wiem, jak mu muzyka wostatku nie obmierznie. Znałem kogoś, co lubił pierogi z serem, i tak go wszędzie niemi traktowano, że wkońcu w usta ich już wziąć nie mógł. Toż samo wostatku być musi z lubownikami muzyki, których pod pozorem ich pasji karmią najdziwniejszą strawą, a czasem, Boże odpuść! nawet gamami siedmioletnich bębnów! Listy rekomendacyjne hrabiego do dwóch takich panów, które Wacław odniósł, na niewiele mu się przydały. Pierwszy,