Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

Nosili się z temi zdaniami po mieście i, jak każda u nas plotka choć w setnej części przyjąć się musi, przyjęły się pracowite ich potwarze tu i owdzie.
Przybiwszy w ten sposób, niepokoili się jeszcze, widząc go w Żytkowie, bo dla każdego z nich był to naprzód żywy wyrzut sumienia, a w dodatku strach nieustanny, żeby się na nim nie poznano, żeby kto jako nowego spróbować nie chciał.
Falankiewicz, który przy wielkiej masie ciała, miał także dobrą dozę sprytu, postanowił zająć się wykurzeniem go (jak mówił), zapoznać z nim, zaprzyjaźnić i dopomóc do wyjazdu, wszelkiemi sposoby mu go ułatwiając.
Z początku rad był tej znajomości Wacław, ale jakże się na niej zawiódł! Myślał, że w towarzyszu znajdzie pokarm dla duszy i serca, rozmowę o sztuce, pomoc w kształceniu się; a trafił na człowieka, który umiejąc ledwie tyle, żeby uczyć, cierpieć nie mógł swego chleba, żyjąc cały próżnowaniem, kartami i plotką.
Pierwszemi słowy Falankiewicza było narzekanie na los, zwykłe artystom.
— Co to, panie, życie nasze: at! nędza! bieda! Gdzie to się na nas poznają, gdzie to nas jak należy zapłacą, ale człek, skazany na te galery, biedę klepie i drwi z ludzi.
— Pan, zdaje mi się, skarżyć się jeszcze nie możesz.
— Ja! ja! Czyż gdyby człowiek nie był żonaty, — odparł Falankiewicz — nie chwaląc się, nie wybrałby się na większy świat, nie znalazłby i sławy, i grosza, jak drudzy? Ale tu, nie chwaląc się, żona, dzieci, przywyknienie, zresztą, nie chwaląc się, ociężałem. Niech djabli wezmą, osiadłem w tej dziurze, a to taki dziura! Na pierwsze zaraz wejrzenie — mówił dalej, uśmiechając się — powziąłem dla pana przyjaźń i, nie chwaląc się, litość mnie nad nim wzięła. Trzebaż panu było wpaść w taką, nie chwaląc się, otchłań! Szkaradna, głupia i przepaskudna mieścina; na jego