Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/187

Ta strona została skorygowana.

— Zgadzaż się to — spytał — z pańską teorją?
— Zgadza i nie zgadza, ale to stan społeczny temu wszystkiemu winien. Bydlęta, powiadam, a w dodatku złodzieje!
— Zlituj się pan! przecież wszystko ma być wspólne?
— Tak! ale to nie teraz! — odparł zwycięsko Cielęcewicz. — Przyjdzie czas ten błogi, przyjdzie, zobaczycie państwo lub nie zobaczycie, co to jest falanster i życie falansteryczne lub ikaryjskie (dwie formuły niewiele od siebie oddalone): raj ziemski! istny raj ziemski! Praca taka tylko, jaka się komu podoba, odniechcenia, dla zabawki, rozkosz, jaką sobie kto wybierze, hulanki od rana do wieczora i panowanie uczciwości, cnoty...
— Jakto? — zapytał hrabia. — Wszyscy będą cnotliwi?
— A tak, muszą! — poruszając się, mówił Cielęcewicz — muszą! Weźmiemy człowieka od pieluszek i jak zaczniemy go gnieść, miesić, macerować, w formę daną i uznaną za najlepszą pakować, zmusim wszystkich rość, myśleć, żyć jednakowo, jednakowo trawić i instynktowo spełniać cnoty. Zresztą cnota nasza nie będzie trudna, bo, pytam się, jak tam zgrzeszyć, gdzie można wszystko robić, co się komu podoba?
— Wszystko? — spytał rotmistrz. — Jakto? naprzykład, i w łeb komu strzelić?
— Tego nie jestem pewny — odparł Cielęcewicz, szampanem owładniony. — Ale dlaczegożby ludzie mieli wówczas chcieć sobie w łby strzelać?
— Ba! — rzekł hrabia, zukosa rzucając okiem na rotmistrza — gdyby, naprzykład, dwóch kochało się w jednej kobiecie?
— No! to oba ją mieć mogą! — odparł zwycięsko Cielęcewicz.
— Ale wyznaj, że mieć obu, to tak jakby jej żaden nie miał... to ohydne...