Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

— Ale jak wygląda! Świeży, rumiany, rześki, zdrów, nadskakujący dla kobiet: petit maitre zawsze.
— Jak dawniej.
— Dobrze w Paryżu nadszastał fortunki? — spytał rotmistrz z przekąsem.
— On! gdzież znowu! Świeży spadek dał mu czystych dwa miljony i ogromne remanenta, bogatszy niż był. Mówią, — dodał Cielęcewicz, rzucając znacząco okiem na hrabiego — że się myśli żenić nareszcie.
— Żenić! — zawołali oba.
— Ba! czemuż nie? Bogaty jak Krezus, świeży, zdrów, miły; chciałby wziąć z dobrego domu młodą panienkę, choćby nieposażną...
— O! stary satyr! rozpustnik! — z uśmiechem przerwał Dendera; ale wtem jakaś myśl go nawiedziła, zadumał się, zdawał rachować, aż Cielęcewicz obudził go pytaniem:
— Będzie pan hrabia jutro w domu?
— Będę! będę! i czekam miłych gości z upragnieniem!
Twarz mu się wyjaśniła, już snuł projekt w głowie.
— W istocie — mówił sam do siebie — gdyby się o Cesię starał, nie byłoby źle... W teraźniejszych okolicznościach mógłbym mu nie dać posagu... może jej zapisać miljony, a sam pewnie pociągnie niedługo: zrujnowany fizycznie. Gdyby Cesia miała rozum, poprawilibyśmy się miljonami tego starego kobieciarza... A Cesia mu się podobać powinna, młodziuteńka, świeżuchna, prawie dziecko, to właśnie, za czem gonią ci starzy wyjadacze.
Cielęcewicz, który zbyt długo, jak na siebie, mówił o przedmiocie obojętnym, znowu począł się puszczać w furjeryzm i proroctwa przyszłego szczęścia rodu ludzkiego, pałał, zapalał się, płomienił, wstawał, gestykulował ogromnie, wywracał i tłukł kielichy, oblewał się winem i, triumfująco czoło coraz otrząsając z włosów, krzyczał już tak, że się lokaje zbiegali, sądząc, że kłótnie zobaczą.