Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

i chwalił ją szczerze: nawet trochę zazdrości przebijało się w jego wyrazach, rad był serdecznie znaleźć jaką wadę, ale nie mógł.
Gdy tak koniarzują w dziedzińcu, Franka, córka pana Kurdesza, powraca śpiesznie z brzeziny. Widziała ona i pani Brzozowska, że nieznajomy jakiś piękny młodzieniec na dzielnym koniu pojechał do Wulki. Ciekawość, wreszcie potrzeba pomożenia ojcu w przyjęciu dodała nóg France, za którą ledwie zdążyć już mogła Brzozowska, stara, zdyszana i zapocona, podbiegając a stękając.
— Brzozosiu! na miłość Boga, pośpieszajmy! — co chwilę powtarzała Frania. — Ojciec sobie nie da rady.
— Tak, tak, niech już panna nie bałamuci darmo; niby to ja tego nie rozumiem: kawalera się chce zobaczyć. Nie bójże się, nie uciecze: zastaniemy go jeszcze; nie poco on przyjechał.
— Wyobraź sobie, Brzozosiu, któżby to mógł być? — pytała, pośpieszając, Frania.
— Albo ja wiem? Królewicz może jaki.
— Ty bo żartujesz ze mnie.
— Ale nie, moja śliczna panienko: jakbyś to i królewicza nie była warta?
— No, jakże ci się jednak zdaje, kto to taki?
— A któżby to zgadł!
— Czyś bardzo zmęczona?
— Ledwie się wlokę.
— No, to wiesz co, zostań się trochę z Agatą, a ja z Horpyną trochę przodem pobiegnę.
— O! co na to nie pozwolę, jak Boga mego kocham: jeszcze mi się potem rozchorujesz... dość już i tak lecim! Nie bójże się, nie uciecze.
— Wstydź się, Brzozosiu! Prześladujesz mnie; widziałaś, jaki koń śliczny?
— I chłopiec niczego.
— A za nim sługa.
— Wszystko tak jakoś z pańska: sługa zielono.
Podobnie rozmawiały całą drogę od brzeziny do