i dawniej, prawda, choć mi się podobał, choć nie bez tego, żeśmy się z sobą schadzali, ale to przyzwoicie, tak że i najgorszy z ludzi nic na to nie mógł powiedzieć...
Noc szybko nadchodziła.
Przerażona niezmiernie dobiegła do domu Brzozosia, w rozmysłach, co począć. Natarczywość Sylwana, jego propozycje, przyszłość Frani, którą jej miała być winna, wszystko to chodziło po biednej rozmarzonej głowie, nie dając się rozwikłać i ułożyć. Nie mogła znaleźć środka, żeby wszystkich żądania i strachy a przyszłość Frani pogodzić. Chciała dopomagać i nie miała odwagi, bo wiedziała, jak rotmistrz tajemnic nie lubił, intrygą się brzydził i chciał, by każdy uczynek miał świadkiem ludzi i słońce, by się z każdego jasno i głośno wytłumaczyć, nie rumieniąc, można. Iść przeciwko jego woli było niebezpiecznie, zresztą nie wiedziała dobrze, co o tem wszystkiem pomyśli Frania, i najpilniej jej było, powróciwszy, wejść do pokoiku wychowanki z tajemnicą, która już dokuczała jej jak wstrzymana czkawka.
Siadła na kuferku naprzeciw Frani i, odchrząknąwszy, poczęła:
— Jaki to był śliczny wieczór, moja duszko!
Ale z oczu jej widać było, że nie o wieczorze mówić miała.
— Gdzież to była Brzozosia?
— Chodziłam, moje serce, do pasieki, ale się nie roją... i, wracając...
— Coś się trafić musiało, boście się przypóźnili?
— Wyobraź sobie, ale... — przerwała i, spoglądając na Franię, dodała: — może ci lepiej nie mówić, ty zaraz przed ojcem wypaplasz.
— Cóż to, kochana Brzozosiu? Co? Ja nic nie powiem. Pewnie gnilec w pasiece!
— Ale gdzie tam mnie gnilec w głowie. Nie powiesz ojcu?
— Jak nie zechcesz, nie powiem. Wydarli pszczoły?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/199
Ta strona została skorygowana.