Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

ognia, postanowiła zgóry stanowczo zapytać hrabiego, kiedy wesele.
— Byle Frania za niego poszła, — mówiła sobie — to się kochać muszą i będą szczęśliwi...
— Cóż tedy? — zapytał żywo Sylwan, wyglądając jak najpomyślniejszej odpowiedzi.
— A cóż, panie hrabio! — odparła Brzozosia, oglądając się. — Mówiłam z Franią, ale to gołąbiątko zwyczajnie, ani wie samo, co się w jej serduszku dzieje; a ja widzę, że hrabiego kocha i kochać musi.
— Ale jakże się przybliżyć, poznać lepiej?
— No! a hrabiaż ją kocha? — spytała Brzozosia.
— Jak! pani nie uwierzysz?! — zawołał z zapałem.
— No! to chwała Bogu! Już na siebie biorę księdza i ułatwienie ucieczki; pojedziemy nocką do kościoła, proboszcz ślub da, a rodzice muszą przebaczyć.
Sylwan stanął osłupiały i zastygły.
— Jakto? — rzekł powolnie, cofając się. — Ależ my jeszcze... niedosyć się znamy!
— Jakto niedosyć, kiedy hrabia ją kochasz? — spytała Brzozosia.
— Trzebaby się nam częściej i swobodniej widywać.
— Naco? — przerwała stara panna. — Co tu darmo czas tracić. Ot, brać zaraz ślub i po wszystkiem; będziecie się potem sobie widywali po całych dniach, ile zechcecie.
Hrabia oziębł bardzo, zmieszał się, nie wiedział, co mówić, czuł, że się złapał; chciał mowę zastąpić czynem wyrazistym i podsunął zręcznie rulonik złota w rękę panny ciwunówny.
Trudno opisać, co się stało z Brzozosią na widok tego zwitka, którego w początku zrozumieć nie mogła; a domyśliwszy się znaczenia po wadze, z krzykiem, jak gadzinę, upuściła, odskakując na kilka kroków. Załamała ręce, oczy jej zapaliły się gniewem i, jakby światło jakie nagle ją oblało, cofnęła się ze zgrozą od skonfudowanego młokosa, który za późno pomiarkował, że głupstwo zrobił.