Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/215

Ta strona została skorygowana.

niem i, postrzegłszy zbiedzonym, bladym, smutnym, nieśmiałym, ledwie się nie zawstydziła przed sobą, że jej zcicha uderzyło serce, że go poznała jeszcze. Kiwnęła mu główką zgóry, ale tak pogardliwie, jakby rzucała jałmużnę ubogiemu, który ją ranami i kalectwem odstręczał. Hrabina, nie lubiąca wychowańca, ledwieże go postrzec raczyła; a Sylwan, nie kryjąc, z jakiem go lekceważeniem traktował, zapytał głośno:
— Cóż, słyszałem, że jesteś u Dębickich?
— Jestem w istocie — zimno odparł Wacław.
— Cha, cha! — rozśmiał się stary hrabia. — Do czego to dziś przyszło: państwo Dębiccy uczą dzieci muzyki!
Wszyscy się rozśmiali za gospodarzem, a biedny sierota zakłopotany, znalazłszy gdzieś w kątku miejsce, przysiadł się z bólem w sercu, schodząc z oczu. Takiego przyjęcia (choć mógł je przewidzieć) nie spodziewał się przecie i wyglądał współczucia, miał nadzieję spojrzenia Cesi, jeśli nie mówiącego więcej, to litośnego przynajmniej. Ona, przeciwnie, zdawała się wysilać na okazanie, jak daleko stali od siebie, jak obojętny był dla niej, jak dziś wysoko myślą i nadzieją wzleciała.
Kilka godzin do wieczora przeszły wśród ogólnej rozmowy, do której Wacław nie był przypuszczony; miał już odjeżdżać, gdy Farurej wreszcie ruszył się także, i, trzpiotowato pożegnawszy towarzystwo, podskakując na cienkich nóżkach, zbiegł ze schodów z Sylwanem; Wacław miał także kapelusz w ręku, gdy Cesia, tyłem stojąc do niego, odezwała się:
— Proszę poczekać! Chcę, żebyś mi pan zagrał!
Zawsze jeszcze posłuszny Wacław rzucił kapelusz i zatrzymał się.
— Siadaj pan i graj mi, co chcesz! — kończyła Cesia, wpatrując się w swój bukiet i wyciągając niedbale na kanapie. — Cóżeś pan przez ten czas porabiał?
— Co zawsze, co tutaj.
— I zawsze, jak widzę, smutny, ponury bohater romansu...