— Doprawdy, nie mam się czem cieszyć; zresztą Pan Bóg mnie takim stworzył...
— A jużciż, przepraszam! — podchwyciła Cesia. — Choćby z miejsca u państwa Dębickich cieszyć się pan winieneś. A powiedzże mi, proszę, — dodała, śmiejąc się do rozpuku, ale śmiechem przymuszonym — jakże tam ci ludzie żyją?
— Jak ludzie.
— Prawda, że to są zbogaceni ekonomowie?
— Nie wiem ich przeszłości.
— A żałujesz ich pan i chcesz bronić?
— Nie, ale nic nie wiem.
— No, to graj pan, kiedy mówić zapomniałeś. Zobaczym, możeś i grać zapomniał także.
I, rozkazawszy grać, Cesia przerwała zaraz pytaniem:
— Znasz pan tego gościa, co wyjechał?
— Pierwszy raz go widzę.
— Ktoś bardzo miły! To mój narzeczony! — szepnęła ze śmiechem.
Wacław pobladł, schylił się nad fortepian.
— Pani sobie żartuje — rzekł zcicha.
— Nie! nie! doprawdy! Wczoraj mi się oświadczył; znajduję go bardzo dobrze. Nieprawda, że ma minę i świeżą, i młodą, i dystyngowaną?
— Chce ją mieć, to prawda!
— O! i ma! Zresztą, to do pana nie należy. Graj pan!
Wacław grał znowu; Cesia mu przerwała:
— Więc zapraszam pana na moje wesele.
— Wątpię, żebym się pani przydał na co...
— Znajdę dla pana zajęcie, — odparła — będziemy mieli tyle gości.
Wacław już sam grać począł; ale ona, tupiąc nóżką, nie dała mu ciągnąć dalej i krzyknęła:
— Dajże pan pokój temu graniu! Nieznośnie klapiesz po fortepianie. Mów mi co o Dębickich, żebym się pośmiać mogła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/216
Ta strona została skorygowana.