Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

— Daruj pani, ale dla mnie to wszystko tak smutne!
— Pan bo koniecznie chcesz grać rolę nieszczęśliwej ofiary! — zawołała, śmiejąc się i topiąc w nim wejrzenie zimne, a kolące boleśnie.
Wacław porwał się oburzony, cierpiący; głowa mu pękała i serce się darło. Pochwycił za kapelusz.
— Czego się pan śpieszysz?
— Kazano mi rychło powracać; jam się opóźnił.
— A więc powracaj pan sobie, kiedy mu tak pilno! Ale — dodała — pamiętaj, że masz przyjechać na moje wesele.
I, rzuciwszy mu jeszcze to słówko, jakby go chciała zranić najboleśniej, pożegnała skinieniem głowy smutnem, wejrzeniem wymownem, by niezupełnie odszedł zrażony, żeby cierpiał, a powrócił.
— Wszak do zobaczenia, nieprawdaż? do zobaczenia?...
— Nie wiem — rzekł Wacław.
— Ja chcę, ja każę, jak dawniej... — szepnęła cicho. — Zapraszam na wesele — i z przymuszonym śmiechem dodała: — Pan lubisz podobno rezedę? Otóż jej gałązka z bukietu pana Farureja; niech mu ona przypomni, żeś mi pan dał słowo być na mojem weselu.
— Będę pani, — odpowiedział Wacław, zbierając się na siły — będę pewnie!
Wyraz, z jakim to wymówił, blask jego oczu, łza, co się w nich widocznie kręciła, przeraziły i poruszyły Cesię; chciała go jeszcze zatrzymać i ukoić, ale wybiegł szybko i żywy tylko chód po schodach słychać było: uciekał.
Ciemnym zmrokiem pożegnawszy hrabiego, który naglił, żeby się z tych stron oddalał, i Sylwana, który, pogwizdując, rzucił mu obojętne adieu, sierota pośpieszał do powozu, stojącego u bramy, gdy licho odziany człowiek, stary i siwy, oglądając się dokoła, zbliżył się ukradkiem do niego.
Wacław myślał, że to był żebrak i dobywał pienię-