Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

szaleć z rozpaczy, dziecko tuląc, to znów mi je oddając, to się zrywając z posłania, to zachodząc od płaczu, to śpiewając jak do snu synkowi, to jakieś szybkie, głośne, straszne niby przekleństwa rzucając w swoim języku.
Myśmy już z żoną, jak mogli, pilnowali, doglądali w ostatniej słabości płakali nad nią oboje, moja stara nawet powiedziała:
— Co będzie, to będzie, a dziecka jej nie oddamy nikomu.
Wacław, słuchając starca powieści, łzy ciągle miał w oczach i piersi mu się poruszały łkaniem, ale nie przerywał mowy, by słowa z niej nie stracić.
— Ostatniego dnia zebrała nieszczęśliwa papiery jakieś, związała je w chusteczkę, oplątała sznurkami, czem tylko miała, owinęła i, wstawszy z łóżka, klękła przede mną, znowu całując mnie w nogi a prosząc, bym tego nikomu nie oddawał, tylko jej dziecku.
Gdyśmy jej oboje z żoną przyrzekli, usiłowała jeszcze pokazać nam, że się nas pytać będą, szukać, żebyśmy dobrze schowali, a my uspokoili biedaczkę, jak mogli.
Naówczas powróciła do łóżka, na które padła osłabiona i, płacząc łzami gorzkiemi, położyła przed sobą dziecię, złożyła ręce, poczęła się modlić, całować i łzy błogosławieństwa popłynęły z jej oczu strumieniem na czoło twoje.
Strach było chwilami patrzeć, gdy przychodziła na nią rozpacz; włosy nam na głowie powstawały, gdy się rozśmiała nagle, gdy zawołała kogoś w nieznanym swoim języku, bo jedno imię powtarzała nieustannie.
Mnie to imię nie było trudno spamiętać, bo często u starych panów podobnie wołano starszego naszego panicza.
— A jakie on miał imię? — spytał Wacław.
— Jemu było Henryk, — odpowiedział stary — świeć Panie nad duszą jego, dobry, przedobry był człowiek. Tak przemęczywszy się kilka godzin, nie-