Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/226

Ta strona została skorygowana.

nie i wyjmując z zanadrza sporą paczkę, zasmoloną i widocznie w ciemności i wilgoci nadwerężoną. — Otóż ci je oddaję i Bogu dziękując, że mi dał dożyć tej chwili. Teraz już umrę spokojnie.
Wacław porwał z rąk starca paczkę, ucałował ją, przycisnął do piersi, chciał rozerwać, ale ciemność wieczora wstrzymała popęd i ciekawość niespokojną. Pasiecznik mówił dalej:
— Jak tylko odebrali cię do dworu, zaraz rychło i mnie wyprawili na Podole. Prosiłem się bardzo, aby mnie tu przy swoich u rodziny zostawili; ale hrabia, jak co raz powie, to się nie wymodlisz. I tak lat kilkanaście na czużynie przyszło harować, biedować i co rokum się do swoich prosił, i co roku mnie zbywali: „Nie można, ta i nie można“. Wreszcie teraz jakoś przed kilku miesiącami pozwolili tu przyjść. A mnie już i sił brakło czekać, żeby jak wam oddać te papiery; powierzyć ich nie było komu, a strasznie się bałem, nuż mnie tak śmierć zaskoczy, choć upiorem powracaj. Bywało — co pomyślę — aż drżę. No, dzięki Bogu! Teraz mi już lekko będzie, kiedy przyjdzie ostatnia godzina, a dobry czas!
To mówiąc, podniósł się i, błogosławiąc Wacława, który przed nim z uszanowaniem pokląkł, rzekł:
— Daj ci, Boże, wszystko dobre, paneczku! Byłeś choć kilka lat mojem dzieckiem i mojej starej; myśleliśmy, że cię dla siebie piastujemy, ale i jej przyszło skończyć, i mnie samiuteńkiemu dziadem się włóczyć.
Łzy potoczyły mu się po zmarszczonej twarzy.
— Tak, tak, — rzekł — ale już mnie niedługo włóczyć się i stękać, czas do swoich na mogiłki. Ja tu już na świecie nie mam nikogo, nawet od siostry wnuki pomarły, żywej duszyczki i pasiekę moją przenieśli na Gawryłowe uroczysko i chata stara, gdzie my żyli, zawaliła się w kupę gnoju... Ja tam taki wyproszę sobie i sklecę szałas na starem gruzowisku i z wężami pobieduję, aż głowę przyjdzie po-