Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/242

Ta strona została skorygowana.

ksiądz Warel — dobrym kawałek zrobił piechotą; należy mi się strawa.
— Jest trochę barszczu i kasza — odpowiedziała starucha.
— Specjały, — odparł ksiądz — a dziś sobota, dzień Najświętszej Panny; dosyć mi będzie jednego: daj, wasani, trochę barszczu.
— Ale tu ktoś czeka na jegomości.
— O! dawno? a któż to taki?
— Od południa, jakiś młody człowiek, ubrany porządnie, ale przyjechał prostym wozem.
— A dałażeś mu jeść?
— Nie chciał nic, siadł sobie w ogródku; czegoś smutny, widzi mi się, jakby zapłakany.
— No, to schowajże sobie barszcz, jejmościuniu, — rzekł ksiądz Warel — bo tu pilniejszy interes.
— Ależ jegomość pewnie dziś nic nie jadł?
— Owszem, owszem, chleba kawał i ogórka całego, będzie czas na wszystko; pilniejszy interes bliźniego, niż brzucha.
To mówiąc, pośpieszył proboszcz do izby, złożył brewjarz, co go nigdy nie odstępował, na stoliku i spotkał z roztwartemi rękoma Wacława, którego kochał.
— A! to ty, moje dziecko! — rzekł. — Jakże mi się masz? No! zdrów widzę, dzięki Bogu, i myślę, pobożny, jakeś był. Oj! wiara, to wielki skarb, nie traćcie jej, nie traćcie; ciężko ją potem odzyskać, a bez niej żyć ciężej jeszcze. I cóż mi powiesz, kochanku? Siadaj.
— Mój ojcze, — rzekł zkolei Wacław — to, z czem do was przybyłem, rzecz jest bardzo wielkiej wagi dla mnie; przyszedłem po radę i w niemałej sprawie.
— Dobrze! dobrze! Zawsze to ślicznie, gdy młody starego i sługi Bożego się radzi, a nie spuszcza całkiem na siebie. Bóg ci zapłać, siadaj, serce, i mów.
— Możemy mówić niepodsłuchiwani?
— Śmiało, sami jesteśmy; słucham cię, moje dziecko.