Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/259

Ta strona została skorygowana.

jąc się na kampanję matrymonjalną, przyszedł do ojca powołany, ale obojętny, nadęty, znudzony.
Hrabia leżał w łóżku blady, oczy tylko jasne, błyszczące ogniem życia, podsyconym jeszcze chorobą, objawiały grę wewnętrzną uczucia. Dziwnie zmieniony, wychudzony, z zapadłemi policzki, suchą i pomarszczoną ręką, czołem pofałdowanem, wpół oparty na poduszkach, zgarbiony, dumał boleśnie. Sylwan nie uczuł na widok tej postaci wrażenia, jakie na nim uczynić była powinna; zimne jego serce przykrzyło sobie w widoku cierpienia, ale go nie podzielało.
Rozparł się w krześle, ziewnął i spytał:
— Jakże się hrabia ma?
— Lepiej, lepiej, — odpowiedział żywo zapytany — ale muszę myśleć i myśl mnie trawi... a myśleć potrzeba... Potrzeba o sobie myśleć, inaczej źle być może. Nie znasz, panie Sylwanie, stanu naszego majątku: upadek! ubóstwo nam zagraża!
— Owszem, domyślałem się tego i postanowiłem też, póki czas, myśleć o sobie.
— Właśnie i ja pracuję nad tem — rzekł stary hrabia.
— A! więc słucham! — skłaniając się prawie szypersko, odparł Sylwan.
— Trzeba, żebyś nas ratował; stoimy jeszcze wymodlonym i wypracowanym przeze mnie kredytem. Przed tobą nie mogę i nie powinienem nic taić; od zabrania klucza Słomnickiego poczęły się nieszczęścia nasze... Pójście zamąż babki waszej — szaleństwo! głupstwo!... Ten synowiec... — wymówił ciszej — długi... wszystko to zabiera nam i majątek, i nadzieję podźwignienia się. Jeśli jeszcze wierzyciele razem o wypłatę się dopomną, zginęliśmy.
— Tak, to wiem, ale jak temu zapobiec?
— Ludzie są jak owce, — mówił z wejrzeniem na Sylwana przenikliwem hrabia — idą, gdzie ich poprzedzą drudzy.
— To być bardzo może, ale cóż nam z tej sentencji?