Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

— Bodaj to bywać po szlachcie, JW. panie, to i koniom, i ludziom wygoda: przyjmują jak rodzonego brata, karmią, poją, chuchają. Wszak to mnie sama panienka i ta jejmość tłusta wynosiły na talerzu pierogi i dwa razy słodką wódką częstowały.
— Wódka, jak widzę, bardzo ci się podobała?
— Nietyle, JW. panie, wódka, bo tego i w karczmie za swój grosz dostać można, a człek z łaski pańskiej niegoły, — jak ludzie...
— A cóż to u nich tak osobliwego znalazłeś? — spytał Sylwan na przekorę.
— Dobre, jak Boga kocham, ludziska. A panienka, a! jak malinka!
— Ładna, myślisz?
— Jużciż nie powie i JW. pan, że brzydka. Ot, jabym panu radził tu i częściej bywać.
— Ho! a pocóż?
— Jak bo to JW. panu ciężko dziś mnie rozumieć!
Sylwan się rozśmiał.
— Jaki bo ty dzisiaj jesteś poufały!
— Kiedy JW. pan pozwala.
— Pleć sobie, pleć, a cóż mi to szkodzi?
— Ot, takbyśmy mieli sobie gdzie wesoło wieczorynki przepędzać, byliby nam radzi. Panna caca, laleczka, ludzie jacyś dobrzy i jabym tu sobie może co znalazł, i wolałbym, jak latać po budnikach i po tej hołocie — szlachcie czynszowej, za ich niezdarnemi dziewczyskami.
— Cicho, głupcze!
— No, a jak cicho, to cicho! — rzekł Janek trochę zmarkocony, że mu kazano milczeć, gdy najbardziej mówić potrzebował. Ale niedługo wytrwał w postanowieniu milczenia i znowu się rozchrząkał i znowu począł półgłosem: — Oj, co panna, to panna!
Sylwan rozśmiał się na całe gardło.
— Chwała Bogu, JW. pan się śmieje, widać, że mam rację.
— No, cóż tedy dalej, Janku?