Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

— A co ma być dalej? Jeździlibyśmy sobie cichuteńko, jeździli, ażby się nam sprzykrzyło.
Sylwan nic nie odpowiedział, a co myślał, porozumiemy lepiej, gdy go poznamy bliżej.


Wcale inna, choć nie mniej żywa rozmowa zajmowała w Wulce Brzozosię i Franię. Kurdesz, słów kilka przemówiwszy po odjeździe młodego Dendery, poszedł do swojej izdebki spóźnione odmawiać modlitwy. Naprzeciwko w pokoju Frani zasiadła Brzozosia na kuferku i, wpatrując się oczyma macierzyńskiemi w swoją wychowanicę, okazywała wielką ochotę puszczenia sobie cugli w domysłach i projektach. Twarz jej wydawała niezwykłe poruszenie, usta podrygiwały wśród milczenia, oczy wlepiały się we Franię, ręce tajemniczemi zajęte były gestami; nie mogąc jeszcze mówić do panienki, poczynała już rozmawiać sama z sobą. Niedługo to trwało, bo i jej ciężko było dotrzymać milczenia.
— Otóż chwała Bogu i kawaler! — odezwała się nareszcie, wjeżdżając bramą zwycięską odrazu.
— Gdzie i jakiż to kawaler, Brzozosiu? — spytała Frania.
— Ot, jest! Nie udawajże, proszę. A dzisiejszy?
— Dzisiejszy! Cóż on do nas ma? Jak wiesz, przyjechał do ojca i nic więcej, i tyleśmy go pewnie widzieli.
— Mniejsza o to, z czem i poco przyjechał, ale z czem odjechał, to ja wiem — dodała, znacząco kiwając głową.
Frania się uśmiechnęła i szepnęła tylko:
— Co ci się też śni, Brzozosiu! Zapominasz, co my, a co on!
— Ot, jest! A gdyby to był nietylko graf, ale i sam książę jaki! — obruszyła się gorąco poczciwa Brzozosia, zrywając się z kufra, na którym siedziała. — No, to cóż, to cóż? Albo to hrabiowie i książęta nie żenią się ze szlachciankami? Czy to pierwszyzna?