Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/270

Ta strona została skorygowana.

na Wacława z taką prośbą i wyrzutem razem, iż zamilkł i w miejscu pozostał. Brzozosia tymczasem dobyła z szufladki stare karty i, poglądając na nich, zajęła się kabałą. Oni zbliżyli się do siebie i szeptali.
W tej cichej rozmowie, która płynęła jak strumyk po czystem dnie piasku, Wacław mimowolnie porównywał Cesię z Franią i widział w niej nieznane tamtej przymioty: łagodność, dobroć, prostotę. Może tych cnót nie byłoby mu dosyć, ale czarodziejskie oczy, świeża a pełna wyrazu twarzyczka, dźwięk głosu prześliczny i coś uroczego w całej postaci uosobiały je tak anielsko! Jakże różną, jak piękniejszą wydała mu się ta śliczna dzieweczka, dziecię słomianej strzechy, od wymuskanej córki pałacu, której ulubioną zabawką, igraszką codzienną, było znęcanie się, dręczenie, sprzeciwianie, szyderstwo! Przecież pociągało go jeszcze ku tamtej wspomnienie, coś niewytłumaczonego, co jak przepaść nęci; tu się czuł spokojnym, szczęśliwym w pełni życia, a myślą biegł po udręczenie do tamtej jeszcze. Był to już ostatek niedogasłej a stłumionej namiętności.
Frania... Frania puściła wodze swojemu sercu, które raz pierwszy przemówiło w niej, i powiedziała sobie:
— Ojciec pozwoli, bo ja go kocham... Ale możeż on kochać prostą wieśniaczkę?...
I nieraz smutne ogarniały ją myśli i pytała kwiatków, pająków, muszek, wróżb wszelkich, a serce odpowiadało za kwiaty i stworzenia: — Czemużby cię nie kochał? czyż nie kochając, takimby patrzał wzrokiem? tak miłemi kołysał słowy, tak posłusznie kierować ci się dawał?
Wyszedł Wacław po chwili, a Brzozosia, ścignąwszy go oczyma do drzwi, rozśmiała się zcicha i, przysuwając do Frani z kartami, spytała:
— A co, serce? Gdyby ci kazali teraz pójść za kogo innego, nie za niego, cobyś powiedziała?
Wychowanka spuściła oczy, tak trudno jej było skłamać.