Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/271

Ta strona została skorygowana.

— Moja Brzozosiu, — wyjąknęła niewyraźnie — czy ja wiem?
— Ot! przyznaj się lepiej: wy się kochacie, a nawet nie spytawszy jegomości o pozwolenie?
Zmilczała Frania, ale milczenie jej wymowniejsze było od odpowiedzi.
— O! mnie nie oszukać — ciągnęła dalej Brzozosia. — Ja widzę, że tu już coś jest, kochacie się... Ale cóż to złego: uczciwy i dobry, i biedny chłopiec...
— O! prawda! taki biedny! — naiwnie odezwała się Frania.
— I dobry, i ładny...
Frania zamilkła, spuściła oczy na robotę.
— Moja Brzozosiu, czyby to on mnie zechciał?
Na te słowa ciwunówna porwała się z krzesła, wzięła w boki.
— Słyszałam! — krzyknęła. — A któżby to śmiał odmówić takiego szczęścia! Cóż to tobie braknie? Młodość, uroda, pieniądze, imię szlacheckie a poczciwe...
— Moja Brzozosiu, ale patrz jak my z innego świata, on taki rozumny, uczony, a ja...
— Alboż to ty na kobietę mało umiesz? — spytała ciwunówna. — Proszę mi znowu nie ujmować, wychowałam cię, jak potrzeba! Radabym widzieć, ktoby cię nie zechciał! Ba! albom to ja ślepa i z oczów mu nie widzę, w co on gra! Cha, cha! I jakby sam Pan Bóg kartował, dali mu Palnik, tuż przy Wulce, bok z bokiem, jak jedno, jak naumyślnie...
Mówiły tak, a Wacław wchodził do swojej izdebki, gdy tętent koni i huk zajeżdżającego powozu dał się słyszeć.
Obie pobiegły do okna, po koniach, po powozie, zaprzęgu poznały Sylwana i stanęły jak wryte.
— W Imię Ojca i Syna i ten tu jeszcze! — śmiejąc się szydersko, szepnęła Brzozosia. — Patrzajcie, chłopcy za nią poszaleli... Otóż to lubię... ale nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło — dodała pocichuteńku.