Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/275

Ta strona została skorygowana.

zdawał jeszcze, a rachunki te przykre na starym hrabi robiły wrażenie, widoczne w twarzy drgającej gniewem i wzruszeniem, gdy Sylwan wszedł, a raczej wpadł jak burza; nasępiony, chmurny, obejrzał się i z pasją zawołał:
— Śliczniem wyszedł znowu, niech ich djabli porwą!
— Cóż się stało? co się stało? — niespokojnie podchwycił ojciec.
— Zastałem tam już podobno od kilku tygodni chorującego Wacława.
Zamilkli. Więcej nie potrzeba było staremu; zagryzł wargi i rzucił się na kanapę.
— Jużciż — rzekł po chwili — gdyby szło o wybór...
— Nie tu moje miejsce, — oburzył się Sylwan — ocenić mnie na tej parafji ani mogą, ani potrafią; to myśl dzika! Mam postanowienie niezachwiane: zrobisz sobie, hrabio, z tym szlachcicem, co ci się podoba; ja jadę do wód druskienickich, do Buska, na Litwę, na Podole, na Ukrainę, do Warszawy, znajdę gdzieś bogatą dziedziczkę i ożenię się.
— Żeń się, żeń i owszem, — uśmiechając się boleśnie, odparł ojciec — byle ci się udało, błogosławię; ale dotąd nie możesz powiedzieć, żeby ci bardzo los sprzyjał.
— Bom go też nie próbował — odrzekł kwaśno Sylwan. — Jutro w drogę ruszam.
— Więc tu ani chcesz spróbować?
— Nie, nie, dosyć już tego, wstręt mam od nich, brzydzę się tą pleśnią, mam jej póty — wykrzyknął z gestem znaczącym.
Ojciec zamilkł, usiadł w krześle, dumał; wtem weszła Cesia.
I ona była niecierpliwa, smutna, kwaśna od niejakiego czasu; nie spodziewała się wcale, że po nową przykrość śpieszyła do ojcowskiego łoża.
— Jakże się papa ma dzisiaj? A ty, Sylwanie?
— Ja, jak zawsze — dodał Sylwan.